Na stronie używamy cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich wykorzystywanie. Szczegóły znajdziesz w Polityce Prywatności.
unikalne i sprawdzone wypracowania

Największa przygoda mojego życia - opowiadanie

Konno jeżdżę od trzech lat. Pamiętam, że jako mała dziewczynka nauczyłam się rysować konie i potem nie rysowałam już niczego innego. To taka moja wielka pasja. Kiedy pierwszy raz siedziałam w siodle, czułam się najszczęśliwszą osobą na świecie. Rodzice musieli wtedy obiecać, że zapiszą mnie na kurs, bo inaczej chyba bym nie zeszła z końskiego grzbietu. Moja największa przygoda jest oczywiście związana z konną wycieczką.

Przygotowywałam się do niej ponad miesiąc, to miała być pierwsza prawdziwa konna wyprawa w teren. Dotąd jeździłam tylko na terenie ośrodka rekreacyjnego. Tym razem mieliśmy wyjechać sześcioosobową grupą pod opieką trenera w całodniową wycieczkę po Bieszczadach. W Bieszczady przyjechałam z rodzicami na weekend, dzień wcześniej oswajałam się z nowym koniem na ujeżdżalni, a w niedzielę mieliśmy wyruszyć wczesnym świtem. Całą noc martwiłam się, że zepsuje się pogoda i całą wyprawę trzeba będzie przełożyć. Już sobota była pod chmurką, a prognozy zapowiadały pogorszenie pogody. Od piątej śledziłam temperaturę i wszystkie chmurki na niebie. Ale skoro do siódmej nie spadła ani jedna kropla, uznałam, że wyprawa się odbędzie i obudziłam tatę, żeby zawiózł mnie do stadniny. Miałam rację, wszyscy uczestnicy zebrali się w radosnych nastrojach. Nie tylko ja bałam się, że deszcz zniweczy tak skrzętnie przygotowywaną wyprawę.

Na tę okazję rodzice kupili mi nowe bryczesy i toczek, bo stare były już bardzo sfatygowane. Konie przywitały nas raźnym parskaniem i o godzinie ósmej, zgodnie z planem ruszyliśmy dostojnym stępem w stronę końskiego szlaku. Droga była raczej łatwa, toteż szybko przeszliśmy do kłusa, a potem nawet galopowaliśmy w zgodnym zastępie. To było wspaniałe uczucie wolności. Otwarta przestrzeń, niemal pusty szlak i ja w siodle. Niestety moje szczęście zmąciły pierwsze spadające krople. Najpierw się nawet ucieszyłam, że zaczęło padać dopiero po naszym wyjeździe, dzięki czemu wycieczka w ogóle się zaczęła. Po blisko godzinie jazdy było mało prawdopodobne, byśmy musieli zawrócić, zwłaszcza, że po drodze były przewidziane postoje.

Ponieważ zrobiło się ślisko, musieliśmy nieco zwolnić, trener powiedział, że zmienimy nieco trasę wycieczki i pojedziemy prosto do jednego z miejsc przewidzianych na popas. Niestety zanim tam dotarliśmy deszcz znacznie przybrał na sile i w efekcie byliśmy kompletnie przemoczeni. Miejsce, do którego pokierował nas nasz przewodnik, było na szczęście zadaszone. Rozsiodłaliśmy konie i postanowiliśmy rozpalić ognisko, żeby się trochę ogrzać i wysuszyć, zwłaszcza derki, żeby nie poobcierać końskich grzbietów. Okazało się, że poprzednia grupa zgromadziła sporo drewna, pewnie piekli sobie tutaj kiełbaski, tak, że nie musieliśmy specjalnie wybierać się do lasu. Nasz trener miał zapałki i jakoś udało mu się rozpalić ognisko. Mimo wyjątkowej sytuacji humory nam dopisywały. Śpiewaliśmy różne piosenki, które miały rozproszyć deszcz. Widać nie robiliśmy tego najlepiej, ponieważ padało ponad dwie godziny. Dzięki temu zdążyliśmy niemal wyschnąć, a konie sobie odpoczęły i wyskubały całą dostępną trawę. Ponieważ nasz opiekun obawiał się, że to tylko chwilowa poprawa pogody, zadecydował o powrocie do ośrodka. Ale widząc nasze zawiedzione miny, zgodził się nie wybierać najkrótszej trasy, tylko poprowadzić nas malowniczą ścieżką wzdłuż ściany lasu, a potem przez rzeczkę. Droga powrotna była naprawdę piękna, choć ze względu na błoto i śliską trawę musieliśmy poruszać się raczej powoli. Słońce przebijało się przez mokre liście drzew, a ptaki wesoło śpiewały. Moja klacz też się rozpogodziła i koniecznie chciała potruchtać. Niestety musiałam ją wstrzymywać. Przynajmniej do chwili, gdy znów nie zaczęły spadać na nas mokre krople.

Cóż, trasa obiecana nam przez przewodnika faktycznie nie była najkrótsza, ponieważ jechaliśmy jeszcze ponad kwadrans, nim dotarliśmy do owego strumyka, skąd do stadniny było jeszcze około dziesięciu minut jazdy stępa. Mimo ostrzeżeń trenera zaczęliśmy się trochę spieszyć. Konie, które znały teren, wiedziały, że są już blisko stajni i trudno je było powstrzymywać. Rzeczka okazała się bardzo płytka, nawet po takim ulewnym deszczu nie wyglądała groźnie. Niestety okazało się, że nie doceniłam przeciwnika. Powoli zjechałam po dość łagodnym brzegu, zdając się na moją klacz, która przecież znała tę trasę lepiej ode mnie. Nie przewidziałam tylko, że tak szybko zechce się wydostać z koryta rzeki. Wystarczyła chwila nieuwagi i już siedziałam w samym środku rzeczki.

I tak byłam cała mokra, więc ta dodatkowa kąpiel nie zrobiła mi różnicy. Ponieważ nic mi się nie stało, byłam tylko trochę poobijana, wszyscy się ze mnie śmiali. Oczywiście sama się podniosłam i wróciłam na grzbiet mojego niesfornego konia, by godnie wrócić do stadniny, gdzie już czekali zaniepokojeni rodzice. Niepotrzebnie się martwili, bo wcale się nie przeziębłam i już nie mogę się doczekać, kiedy znów pojedziemy w Bieszczady.

Podobne wypracowania do Największa przygoda mojego życia - opowiadanie